środa, 26 lutego 2014

Hoży Doktorzy

Przyszła baba do lekrza, a lekarz też baba. I to jaka. Tak na prawdę to mężczyzna, ale straszna z niego baba. 
Miałam ostatnio okazję przeprowadzić wywiad w krajowej służbie zdrowia. Wywiad, jest to jedna z podstawowych metod badawczych w naukach behawioralnych (czyli w naukach o zachowaniu :). Wywiad, według naukowego źródła, Wikipedii, polega na zadawaniu badanym przez Wywiadowcę (byłam świetna w tej roli), mniej lub bardziej sformalizowanych pytań. 
Tyyyyyyle lat nauki! Dokładnie sześć. Plus staże i specjalizacje i co tam jeszcze. No i wiadomo trzeba się ciągle uczyć, bo wszystko w medycynie zmienia się bardzo szybko. Dwóch na trzech lekarzy o tym nie wie. Lub dyplom zrobili systemem korespondencyjnym, bo dwóch z trzech spotkanych przeze mnie w ostatnich dniach lekarzy, to idioci. Bez obrazy. Naprawdę idioci.
Pierwsza; lekarz rodzinny, czy też lekarz pierwszego kontaktu. Kobieta. Pierwsze wrażenie; konkretna. Drugie, tu już gorzej, usłyszałam o dzieciach, mężu i ich rodzinnych sposobach na zdrowie... W końcu to lekarz rodzinny. Dostałam dużo dobrych rad; ćwiczyć, spacerować, odkurzać bez schylania z wydłużoną rurą (ostentacja?), i takie tam, plus skierowanie na morfologię. Uprzejmie informuję, że miałam stwierdzoną anemię jakiś czas temu, więc poproszę, żeby dopisała jeszcze żelazo do badania krwi. Na co Pani Doktor; - Nie trzeba, będzie widać w morfologii. Nie będę się kłócić. Studiowałam tylko pięć lat :(
Zrobiłam morfologię, złapałam się za głowę i pędem pobiegłam do drugiego lekarza pierwszego kontaktu. Mężczyzna (wcześniej i później określany mianem baby). Ponownie, początkowo robi dobre wrażenie, jako pierwszy lekarz rodzinny, mierzy ciśnienie każdemu pacjentowi. Mnie również. Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że na sześć lat nauki, to niewiele, ale niewielu lekarzom udało się opanować tę umiejętność. Albo są leniwi, lekceważący? Nie, na pewno nie są. Tak więc, pełna dobrej woli i uznania, dla dbałości o dobro i zdrowie! pacjenta, pokazałam wyniki. Pierwsze zalecenie; - Trzeba zrobić żelazo, bo tu nic nie widać. Jak również trzeba, aby Pani zrobiła tałzylion innych badań, oraz zgłosiła się do lekarza ginekologa, specjalisty od kobiecego wnętrza. Zapytałam, czy ewentualnie brać już jakieś żelazo. Doktor odpowiedział; - Nie, nie, jak będzie pełny obraz. Ok. Pięć lat studiów, nie ma co się wymądrzać. Następnego dnia, skoro świt, pognałam zrobić badania. Trochę to trwało, na szczęście nie obgryzłam wszystkich paznokci. Wieczorem natomiast zajęłam się moim wnętrzem. Doktor numer trzy. Ginekolog. Doskonały lekarz. 
Ok, ma mały bonus na starcie, bo sprowadził bezpiecznie na świat moją córkę :) 
Zostałam zapytana o wszystko, co mogło wpłynąć na moje fatalne wyniki, dostałam kolejny tałzylion precyzyjnych badań do przeprowadzenia, oraz instruktaż jak i gdzie je przeprowadzić, ale także, bezzwłocznie receptę na żelazo z kwasem foliowym, bo nie ma na co czekać. Pożartowaliśmy. 
Ja zadałam na koniec tylko jedno pytanie (zabójczy instynkt Wywiadowcy); 
- 150? - Tak.  Odparł Pan Doktor. 
Następnego dnia miałam wizytę u Doktora numer dwa. Kiedy pokazałam zalecenia ginekologa i przekazałam co powiedział, Hałs się spłonił, wycofał i powiedział ze głupkowatym uśmiechem; - To nie do mnie.  Ja na to; - ??? Łoooot? Niewerbalnie. - Do kogo? Się pytam. Werbalnie. - Nie wiem, mówi Doktorposześciulatachstudiówicotamjeszcze! baba nie lekarz. Kobiety i kobietki nie czujcie/my się urażone. baba w tym przypadku, to wyjątkowo trafne określenie dupowatości.
Nieustępliwie drążę temat; - Co mam wobec tego dalej zrobić z tymi wynikami? - Obserwować. :)))))
W świetle ostatnich, licznych doniesień na temat zaniedbań lekarzy, w dużo poważniejszych, niż opisane powyżej przypadkach, oraz ich, lekarzy, bezkarności i swawoli, postuluję o zakaz korespondencyjnego studiowania medycy. 
A na serio, to skandal. Bycie lekarzem jest biznesem, a powinno być misją i powołaniem do ratowania zdrowia i życia ludzi. Oczywiście uważam, że lekarze powinni bardzo dobrze zarabiać, tak dobrze, żeby na pierwszym miejscu stawiali zdrowie i życie pacjentów. Tak jak, na przykład piłkarze; ich gaże są niemoralnie wysokie, ale chce im się strzelać bramki. Mam na myśli zagranicznych zawodników, lub rodzimych z zagraniczną gażą.
Morał tej historii jest następujący - jak nie zapłacisz, to nie masz.

Pozdrawiam ZUS.
Hetaira


niedziela, 2 lutego 2014

Pokój, miłość i nieporozumienia

"Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje..." (Pierwszy List do Koryntian)
Taa. A człowiek zupełnie odwrotnie; jest niecierpliwy, niezbyt łaskawy, zazdrosny. Szuka taniego poklasku, płytkiego zachwytu. Często unosi się pychą. Jest bezwstydny. Dąży do potwierdzenia swoich racji i poglądów. Bywa gniewny. Jest pamiętliwy. Zwłaszcza w kwestiach rozpamiętywania pretensji i żalu. Współweseli się z prawdą, kiedy prawda jest wesoła. Wiele znosi. Przestaje wierzyć czemukolwiek. Traci nadzieję. Wszystko przetrzyma. Ale już nie taki sam.
Rozmawiałam wczoraj z Niną o naszych wspólnych znajomych; małżeństwo z dwójką dzieci. On pracuje za granicą. Do domu przyjeżdża raz na dwa tygodnie. Ona zajmuje się dziećmi. Właśnie spędzają ferie w innej strefie klimatycznej. Fajnie im się układa. Są ze sobą kilkanaście lat.
Czy to jedyny sposób na udany związek? Widzieć się raz na dwa tygodnie? Kiedyś uważałam, to za głupie i niemożliwe w moim życiu...
Mając dwadzieścia lat (i przy odrobinie szczęścia, będąc choć częściowo, na utrzymaniu rodziców) jesteśmy spontaniczni, romantyczni, przebojowi, beztroscy! Jesteśmy sobą. W granicach ogólnie przyjętych norm, robimy co chcemy. Nosimy co chcemy. Swoje wnętrze urządzamy jak chcemy. Jak NAM się podoba. Wszystko co i jak robimy definiuje nas. Sprawia, że jesteśmy czarujący, interesujący, pociągający. Lub nie.
I nagle, jak grom z jasnego nieba, trafia nas strzała Amora. Spotykamy inną, wybitnie czarującą, interesującą i pociągającą jednostkę. Specjaliści mówią o trwającej około dwa lata chemii, o zakochaniu. Zwykle po tym czasie zamieszkujemy razem. Zaczynamy się dopasowywać, iść na kompromisy, poddawać się oczekiwaniom. Pewnego dnia budzimy się i nie możemy się znieść. Mimo bycia razem, każde z nas przeciąga linę na swoją stronę, wymusza swoje widzimisię. Kompromis jest do dupy.
Gdyby można być razem, ale mieszkać osobno. Zachować swoją wyjątkowość, światopogląd, odrębność. Nie wymuszać zmian. Akceptować. Spotykać się ze sobą z chęcią i przyjemnością. Bo po co bez?
Uważam, że stereotyp życia małżeńskiego (męka, udręka, zero seksu), mniej lub bardziej prawdziwy, wynika z powyższych mądrości. Większość facetów, których znam, wzniosło się na wyżyny swojego jestestwa, żeby zdobyć ukochaną kobietę. Z niepewności nie spali i chlali. Po czym, niedługo po ślubie, ukochana zaczyna być oczywistością, codziennością. Wiadomo, w dobrym tonie jest narzekanie na żonę. Jak już się ją ma :) Ten sam schemat dotyczy kobiet. Kiedy pojawia się rodzina i dom do budowania, trzeba rozdzielić przestrzeń i siły. Najpierw na NAS, rodzinę, dom, potem dla siebie. Można to ułożyć, jeśli obie strony są gotowe, do przełożenia kolejności ważności.
Czy można, żyjąc z drugą osobą, być szczęśliwym i być sobą? Według Marceliny może można; - Niecały rok pracy wyjazdowej mojego męża. Tydzień nieobecności. Powrót w sobotę rano, wyjazd w niedzielę wieczorem. Związek nieidealny, ale pełen miłości, wsparcia, dbania z obu stron. Po paru miesiącach chodzenia do pracy, powrotów do pustego domu, odrabiania lekcji, prowadzenia domu, przestałam wchodzić do salonu. Szłam spać razem z dzieckiem. Nie czytałam. Nie chciało mi się dbać o siebie, ponad niezbędne minimum. Byłam wyczerpana. Fizycznie i umysłowo. Codzienne telefony nie dawały ciepła, dotyku. Moje życie bez Niego jest puste. Łzy przy rozstaniu. Niemoc przy spotkaniu. Nie umiem teraz opisać rozpaczy...
- Twoi znajomi nie są super małżeństwem. Gdy się kocha, ważny jest dotyk, pieszczota dłoni i oczu. Ważne jest poruszanie codziennych tematów, teraz i na bieżąco, a nie gdy wieczorem jest czas na skype'a. Ważne są grille u przyjaciół, ważne przedstawienia w szkole, wizyty u babci. Ważne wspólne wieczorne wyciszenie, po ciężkim dniu. Lub kłótnia. Ważne wspólne zakupy, wspólne mycie garów i pranie. Dla nas to przeważyło. Bez siebie znikaliśmy. Nie chcieliśmy własnych, oddzielnych żyć.
Codzienność, to nuda, rutyna, katar, poranek bez makijażu, potargane (niekoniecznie podczas łóżkowych zapasów) włosy. Czasem frustracja i niezadowolenie. Ale też bliskość, dostępna jedynie dla wtajemniczonych. Wyższy stopień porozumienia i wzajemności.
Chcemy być odświętnością. Wartością dodaną. I chcemy być razem. I chcemy być sobą, ze sobą. 
I dziewczyny i chłopaki. Może jednak można?





sobota, 1 lutego 2014

Z pamiętnika wściekłej żony

W skrócie PMS - Proszę Miejcie Sięnabaczności, lub Podłe Męskie Świnie, lub Pronto Mnie Spić czy też Przepraszam Muszę Sprzątać.
Wszystkie powyższe to synonimy.
Wypełniają mnie ciasteczka z czekoladą. I trochę (choć stanowczo za mało) grzanego wina. I wściekłość. I frustracja. I wściekłość. I smutek. I miłość. I wściekłość. 
Długo nic nie pisałam, bo jak włączam laptopa, sąsiedzi pytają, czy na dachu mamy lądowisko dla helikopterów. Nie mamy. Niestety. A tak naprawdę to z lenistwa. I codzienności. 
Nadchodzi taki czas w życiu każdej kobiety, kiedy dla dobra otoczenia i własnego, powinna schronić się w jaskini. Ale niestety jaskinia jest zajęta przez samca. Z nadania. Czy coś. Facet jak ma swoje "momenty", idzie do jaskini. Lub, co jest gorszą opcją, po prostu zachowuje się jak jaskiniowiec. Grrrrrrrrrrrrrrrrrr.
A my, słaba płeć, nie dość, że nie możemy pójść do jaskini, to jeszcze traktuje się nas jak psychopatki. Dlaczego? Się pytam.
My mamy :) mamy bonus; gdziekolwiek pójdziemy, ciągnie się za nami ogon. Żeby nie było, kocham mój ogon. Najbardziej na świecie :)
Co nie zmienia faktu, że jest ze mną zawsze. I wszędzie. I wydaje dźwięki; - Nakarmić. - Przytulić. - Nakarmić. - Pobawić się. - Wysadzić. - Położyć spać. - Nakarmić. ITD.
Podobno kobieta jest na prawdę sobą wyłącznie w czasie około okresowym. Pomijając płaczliwość. Bo to jest głupie. I nie mamy na to wpływu. Coś w tym jest. Większości z nas wpojono zasady dobrego wychowania. Podczas okresu o tym zapominamy. Lub, ból odbiera nam rozum. Co jest nam na rękę. Możemy być prawdziwymi zołzami. I czuć się świetnie. Pomijając mdłości, bóle krzyża, brzucha, zmienne nastroje, puchnące kończyny i co tam jeszcze. Targają nami wzrosty i spadki formy oraz nastoju. Tak więc sprzątamy. Bo musimy. Pindrzymy się, żeby po chwili wczołgać się pod kołdrę i nie wychodzić przez dwa dni. I niech nikt, komu życie miłe, nie zagląda pod kołdrę. Wyjdziemy jak zgłodniejemy. Albo na siku.
Niesamowite z jakim znawstwem w "kobiecych" kwestiach wypowiadają się mężczyźni. Mój współmieszkacz, na przykład. Żeby oddać sprawiedliwość, wyjątkowo wrażliwy i troskliwy osobnik swojego gatunku. Kiedyś, kiedy zgięta wpół, skryta pod kocem, poruszałam się zwinnie jak Quasimodo, mówi; - Tyle lat to masz, a jeszcze się nie przyzwyczaiłaś? ??? Ja na to; - Łooooooooooot? Naturalnie w myślach. A werbalnie; - Ok, to od dziś co miesiąc będę dźgała Cię nożem w stopę. Zobaczymy, czy się przyzwyczaisz. Hę?
Chyba każda kobieta marzy, żeby jej (ja myślę globalnie; każdy!) mężczyzna choć raz w życiu miał okres.
I co wtedy? Apokalipsa. I po ludzkości.  Czy też męskości :) Ale wrażenia ... bezcenne.
W naszych fantazjach bynajmniej nie chodzi o wzbudzenie w Was Panowie empatii (wiem, to trudne słowo), czyli współodczuwania, a po prostu o zadanie bólu. I ewentualnie powiedzenie; - A nie mówiłam?










czwartek, 16 stycznia 2014

Dobre czasy, złe czasy

15 stycznia 2014 roku. Za oknem trwająca trzeci miesiąc szara beznadzieja. W radiu oraz innych mediach mówią wyłącznie o resortowych dzieciach i o jakiejś nimfomance. Zima w tym roku zapomniała nadejść. Klimat zmienia się na Londyński. Szkoda, że rynek pracy nie. 
Mimo ogólnodostępności wszystkiego; światowych trendów, towarów, całej plagi dobrobytu... Naród zdaje się krzyczeć; - Komuno wróć!
I nie ma się co dziwić. Co prawda wtedy nie było dobrobytu. W ogóle nic nie było. Jak wiadomo teraz mamy dobrobyt :)
Yyyyy. Właśnie przeczytałam znaczenie słowa dobrobyt. Albo wszyscy jesteśmy debilami, albo ktoś nas wkręca (co oznacza, że jesteśmy debilami). Otóż z przykrością informuję; nie mamy dobrobytu. 
Ale czym jest dobrobyt? Nabywaniem rzeczy za stadem? Potrzebne czy nie, trzeba mieć? Życiem na i za kredyt/y? Robieniem świństw, udawaniem idioty/tki, żeby dostać lub zachować marną posadę, równie marnie płatną?
Czy może poczuciem własnej wartości, godności osobistej? Wynikającymi między innymi, ale przede wszystkim z posiadania realnej szansy na zatrudnienie, opłacane adekwatnie do kwalifikacji oraz wykonanej pracy? Z posiadania wpływu na własne życie? 
W dzisiejszych czasach mamy wszystko; wolność, swobodę, dostęp do wykształcenia - które nic nam nie daje, bo w naszym kraju kształci się wolnych i swobodnych magistrów, a nie specjalistów w danej dziedzinie. Niestety każdy idiota może mieć kota. I dyplom. Nie zajmuję/interesuję się polityką. Może dlatego, że w Polsce to pojęcie, podobnie jak dobrobyt, to całkowicie mylnie interpretowana fikcja. Jednakowoż, pobieżny ogląd politycznej sceny, pozwala mi wysnuć wniosek, że łatwiej manipulować stadem baranów. Nawet jeśli mają wykształcenie. Jak to kiedyś dumnie brzmiało; Pani Magister. Paradoksalnie a może nie, Ludzie byli bardziej honorowi, dumni, nie posiadając wiele. Ale może o to chodzi. Nie było się o co bić, gryźć, drapać, opluwać. Nasi rodzice chyba jednak wiedzą więcej o dobrobycie. Nie mieli problemu ze znalezieniem pracy, posiadaniem mieszkania czy domu, spotykali się z przyjaciółmi, chadzali na dansingi, grali w karty i w szaroburych czasach żyli bardziej kolorowo niż my zalani kolorową propagandą (Za)chodu. Czy może raczej dalekiego dalekiego wschodu, bo teraz wszystko stamtąd. Choć propaganda była narzędziem przypisanym minionemu ustrojowi (czy aby na pewno?), to zmieniła się jedynie nomenklatura oraz sposób podania. W czasach kiedy zagrożenia były prawdziwe, troski i radości miały znaczenie. Ludzie nie udawali. Dziś żyjemy w kolorowej, globalnej bańce, która pęka co jakiś czas. Z każdym pęknięciem pozbawiając nas odrobiny człowieczeństwa i duszy. 
Żyjąc w "cywilizowanym świecie" zwyczajnie dziczejemy. Nie lubimy się nawzajem. My Ludzie.

niedziela, 12 stycznia 2014

Straceni chłopcy

Lata niesprawiedliwości, ciemiężenia, dyskryminacji,  walki o równe prawa dla obojga płci ... zakończone sukcesem! Dziś na placu zabaw chłopczyk dostał histerii i szlochał, żeby moja córka dała mu jedną z dwóch figurek angry birds (figurki były placowe). Ok, wrażliwość jest ważna. Wmawiamy mężczyznom, że powinni ją mieć, taką, a nie inną. Moja córka ma dobre serduszko, więc się podzieliła. Szloch jednak nie ustawał, młodzieniec szukał poparcia u nas, rodziców. Okazało się bowiem, że dostał czarnego, a chciał różowego ptaszka... 
O co chodzi ze współczesnymi mężczyznami? Osobnikami płci męskiej? Okazuje się, że z natury rzeczy są przedstawicielami rodzaju Homo :) 
Jednak w tym przypadku Homo nie oznacza orientacji, a definiuje człowieka rozumnego! Nie mam pojęcia dlaczego właściwie ten opis w encyklopedii znajduje się pod hasłem mężczyzna? Hm. Głupie żarty :) A może nie. Teraz serio. Regularny prysznic wymagany, przyjemny zapach wskazany, depilacja pleców (brrr) jak najbardziej. Ale na Gwiezdne Wojny!; manicure? pedicure? maseczki? podciąganie? popuszczanie? botox? gacie z paskiem w dupie? I co jeszcze. Wydaje mi się, że "męski" świat trochę za bardzo poszedł do przodu. To prawda, mamy do dupy czasy. Dla dziewczyn i chłopaków. Ciężko nam zachować indywidualne cechy. Kobiety się opancerzają, są coraz bardziej niezależne i samowystarczalne. Z konieczności, a nie jak sądzi opozycja z chęci i pasji, radzimy sobie z wieloma różnymi sprawami. Przyznaję, że czasem zapominamy o kobiecej delikatności, bezbronności i innych takich duperelach :) Wynika to w dużej mierze z tego, że mężczyźni wycofują się. Wróć. Zajmują strategiczne pozycje w odwodzie. Gotowi do wielkich czynów, które, mają nadzieję, nie będą konieczne. Wówczas my, dumne i mało cierpliwe, coraz więcej bierzemy na swoje wątłe kobiece barki (jeśli okazują się zbyt wątłe katujemy się z Ewą Chodakowską). Bo nie lubimy 10 razy powtarzać; - Kochanie przykręć proszę półkę. Jesteś taki silny i sprawny... Padłabym trupem, gdyby z moich ust choć raz wyfrunęła taka poezja. Bierzecie nas na przeczekanie, bo wiecie, że zamiast w kółko gadać, poradzimy sobie same. I radzimy sobie. Wiemy, że są rzeczy, które zrobić trzeba. Bez jęczenia i mazgajenia. Jak mówi moja córka; - Mniej gadania, więcej działania. Ma trzy latka.
Pracujemy, wychowujemy dzieci i pamiętamy, żeby ogolić nogi. Niewiele z nas przyszło na świat z pragnieniem prania skarpet, gaci, sprzątania w kółko, właściwie po co, przecież i tak się pobrudzi, gotowania, wstawania w nocy etc. etc. Wielu facetów (nie wszyscy, znam kilku Wyjątków dbających o dobre imię gatunku) uważa, że to wszystko samo się robi, lub że robimy te rzeczy, bo to uwielbiamy. W końcu jesteśmy kobietami. Co Wy robicie bo jesteście dumnymi mężczyznami, wojownikami i zdobywcami? 
Prawda jest taka, że rutyna codziennego życia odbiera chłopakom brawurę, waleczność i werwę. Zwyczajnie Wam się nie chce. Rozumiem to. Mam dzień świstaka od prawie czterech lat i zdarzają mi się momenty, kiedy rozważam popełnienie sepuku.
Nie oczekujemy żucia tytoniu, smrodu tygodniowego potu, bluzgania, lania, chlania i bekania.
Ale Panowie, gdzie Wasza żądza przygód, odwaga, potrzeba i zdecydowanie w zdobywaniu.
Zmierzamy do przebiegunowania cech naszych płci. Nie oddawajcie nam pola. Walczcie! Z nami i o nas. 

Z dziewczyńskim pozdrowieniem
Hetaira



piątek, 10 stycznia 2014

Mój chłopak się żeni

Dziewczyna spotyka chłopaka. Nie jakiegoś tam. Wymarzonego. Z całą młodzieńczą beztroską, naiwnością a zarazem pewnością siebie wynikającą z braku niepowodzeń, zachłannie żąda uwielbienia. Oboje patrzą na świat i siebie nawzajem przez tęczowe szkła. On silny, dzielny, mężny i wspaniały, otacza ją pierwszą miłością, wyjątkowością, Ona widzi tylko jego. I siebie w jego oczach. Oboje drżą, tylko patrząc na siebie...
Są przyciągającymi się biegunami. Zupełnie różnymi. Ale to nic... póki co. Poza nimi nie istnieje życie. 
Jak w filmie, co? Tylko film trwa 90 minut, tyle, żeby tęcza nie zdążyła zniknąć.
Czas bezlitośnie mija. Drżenie ustaje. On wyrasta z wyjątkowości, nie patrzy na nią jakby była jedyna. Ona gubi słodycz, coraz częściej odwraca wzrok. Miejsce radości z bycia razem kradną wzajemne oczekiwania, swobodną bliskość zastępuje przyzwyczajenie, zobowiązanie, nadzieja, że da się zawrócić bieg rzeki? Niedopowiedzenia wykańczają zaufanie, a złośliwości stają się językiem urzędowym. I tarczą. 
Oboje, resztki uroku prezentują dopiero co odkrytemu światu zewnętrznemu. W nim się przeglądają, szukając potwierdzenia, że wszystko z nimi ok. To łatwe; makijaż i uśmiech wystarczą. Nikt nie zadaje pytań, nie ma oczekiwań. Iskra obcego zainteresowania na chwilę przywraca oczom blask...
Ostatnio napisała do mnie koleżanka z dziecięcych lat. Jak ja, jest mamą i żoną. Ponadto utalentowaną pisarką. Zapytała mnie czy wierzę w miłość taką na zawsze, - Myślisz, że to w ogóle jest możliwe? Czy po latach to już tylko wspólny biznes w postaci finansowego uwikłania i dzieci? Znasz takie pary, szczęśliwe ze sobą zawsze? No powiedzmy, prawie zawsze?
Zaczęłam o tym myśleć. Hmm, yyyy, mmmm, amm, hmmm (proces myślowy)... 
Wspólne zobowiązania finansowe są raczej nieuniknione i raczej nie dodają lekkości związkowi. Chyba, że mamy wyjątkowego farta i mnóstwo kasy, której końca nie widać. Wówczas zobowiązania nie są obciążeniami. Wiadomo, że pieniądze szczęścia nie dają. Ale spokój, poczucie bezpieczeństwa i niezależność? Owszem. 
Dzieci. Upragnione, wyczekane, czy niespodziankowe :) jeśli są, zmieniają nasz świat. Z kobiecego punktu widzenia... spełnienie jednej z życiowych ról, do której naturalnie, w sensie przyrodniczym, jesteśmy stworzone. Ale też wyłączenie, przynajmniej na jakiś czas (jakieś 30 lat do dożywocia) myślenia o sobie i swoich potrzebach w pierwszej kolejności. Często rezygnacja z aspiracji zawodowych. Pamiętam czas, kiedy jedyne o czym myślałam po przebudzeniu to mój ukochany i żeby ogolić nogi. Zmieniamy się, bo zmienia się nasze życie; pory spania, możliwości chlania, metabolizm (niestety), wytrzymałość na obciążenia wysokoobcasowe, oraz wyginanie ciała pod dziwnymi kątami, żeby lepiej wyglądało. Hasła dnia z; - jestem zajęta (malowaniem paznokci), tequila x2, chodźmy do mnie, gdzie jest aspiryna? Zmieniamy na; - mamusia Cię kocha, zawsze jestem dla Ciebie, dziękuję nie piję, nie mam kiedy pomalować paznokci :) 
Czy znam pary szczęśliwe ze sobą zawsze? Nie znam. Czy z samym sobą można być szczęśliwym zawsze? Według mnie nie. Życie nie składa się z samego szczęścia. Tak jak człowiek składa się z wielu elementów; boskiego ciała, pociągającego umysłu, wyjątkowego poczucia humoru, niespotykanej wrażliwości, różnych wnętrzności, mięsa i kości. Życie składa się z radości i smutków. Jedne bez drugich nie mają znaczenia, ale razem tworzą naszą historię i zmarszczki. Czy znam pary szczęśliwe prawie zawsze? Też nie. Ale znam pary, które są czasem razem szczęśliwe. Na przykład ja i mój mąż, przez pierwsze dwa lata związku byliśmy szczęśliwi jak borowiki na deszczu. Słońce nam świeciło z tyłków i rozświetlało tęczę, która oddzielała nas od innych nieszczęśliwych i nieudanych związków. Potem jakiś czas bez tęczy. Kiedy urodziła się nasza córka, to było ekstremalne szczęście. Potem ekstremalny brak snu. Dla równowagi. W między czasie kilka szczęśliwych i mniej szczęśliwych momentów. Ostatnio, drugi dzień minionych świąt, początek zapowiadający apokalipsę; złość, pretensje (jak to podczas rodzinnych świąt). Pod koniec dnia trochę bliskości, czułych spojrzeń, zrozumienia. Po zdjęciu obiektywu małżeńskich standardów (co to w ogóle jest:). 
Tak więc na pytanie czy wierzę w miłość na zawsze? Odpowiedź brzmi: wyłącznie. Ale jak mówi moja przyjaciółka, ja jestem jakaś dziwna. Zwłaszcza, że moje małżeństwo nie jest wzorowe. Które jest? Wierzę w miłość na zawsze, ale nie bez przerwy. Kieruje się w życiu taką zasadą, że to co jest ważne i wartościowe wymaga dbałości i starań. To świetna myśl przewodnia dla wszystkiego co jest dla nas cenne w życiu. Kiedyś, jak coś się zepsuło, to się to naprawiało. Dziś kupuje się nowe coś. A okres gwarancji mamy coraz krótszy. Myślę, że poooooowoli dojrzewam trochę. Uczę się akceptować to, że faceci są inni. I ok. Możemy się fajnie różnić. I może nam być fajnie ze sobą, jeśli zrzucimy trochę ciężaru wzajemnych oczekiwań i nadęcia. Fakt, że trudniej o to w małżeńsko-rodzicielskiej codzienności, kiedy nie ma gdzie ukryć wszystkich swoich słabości.
Na koniec, znam kilka par, którym udaje się przetrwać od jednego szczęśliwego momentu do kolejnego, lubić się pomiędzy i chcieć się nadal co rano budzić koło siebie. Lubmy siebie. I siebie nawzajem. I akceptujmy, jak wyżej.




 

środa, 8 stycznia 2014

Rozalka idzie na zakupy

Zakupy dobre na wszystko? Na poprawę nastroju, na randkę, na kredyt :) Jestem ciekawa Waszego zdania. Zakupy zamiast seksu? Zapytałam o to moje koleżanki; Marcelinę, Olgę, Lili, Ninę. Zasadniczo proste pytanie. Odpowiedzi różne. 
W celowo pomieszanej kolejności; krótko - seks, dłużej - nie lubię zakupów, bardziej wyczerpująco - skoro (z jakiegoś powodu) nie mogę lub nie chcę uprawiać seksu, to dbam o siebie, sprawiam sobie przyjemność np. zakupami. I ostatnia odpowiedź - seks, przed zakupami, po zakupach i na zakupach.
Kupujemy ciągle. Zwłaszcza my kobiety. Nawet jeśli nas nie stać. Wydaje mi się, że zakupy same w sobie nie są celem, raczej to co nam dają; zadowolenie, poczucie atrakcyjności, niezależność. Podobnie jest z seksem. Tyle, że zakupy, z których nie jesteśmy zadowolone możemy zwrócić lub wyrzucić...
Według Marceliny, i ja się z tym zgadzam, coraz więcej kobiet jest niezależnych finansowo. Stać je na zakupy, fryzjera i przyjemności i nie mają ochoty na fochy coraz bardziej zkobieciałych facetów, wiecznie niezadowolonych mimo że mają wszytko podane na tacy; seks, rodzinę, dom, obiad, posprzątane. Tylko, czy oni chcą mieć wszystko podstawione pod nos?
W czasach ogólnodostepności, łatwości i taniości można mieć seks za piwo. Tanie piwo. I raczej tani seks. Można też robić tanie zakupy. Wszystko zależy od o(wy)ceny sytuacji. Czego chcemy, czego oczekujemy i na co jesteśmy gotowe się zgodzić?
Marsjanie, seks jest dla nas tak samo ważny jak dla Was. Tyle, że nie byle jaki (mówię za siebie i powyższe grono). Z kolei możliwość rozpieszczania siebie i dbania o własne potrzeby daje nam rodzaj niezależności,  który sprawia, że chcemy, żeby traktowano nas wyjątkowo. W przeciwnym razie prosimy nie zawracać głowy.
Wyobraźcie sobie bajkę o Kopciuszku, która na balu u Księcia ma piękne i drogie buty. Bal jest super, Książę czarujący, wszyscy patrzą tylko na nich. Kopciuszek sobie myśli; - Może zrzucę pantofelek, ten Książę jest niczego sobie. Bal trwa dalej. Kopciuszek widzi, że zebrani szacowni goście już wiedzą jak potoczy się wieczór. Bo wiadomo. Jednak ten Kopciuszek jest wyjątkowy i oczekuje wyjątkowego traktowania. Zbliża się północ i Kopciuszek znowu myśli; - A dupa! Niech inne gubią, buty, majtki i inne części garderoby (chętnych panien nie brakowało). Będzie po mojemu, albo wcale.
Bal dobiega końca, Kopciuszek zamiast skakać na jednej nodze do dyni, pozwala się Książęciu odprowadzić do domu, po czym dziękuje za wyjątkowo miły wieczór.
Ta historia nie ma jeszcze zakończenia. Trzymam kciuki za długo i szczęśliwie. Po Kopciuszkowemu, albo wcale.